Niania była kiedyś uważana nie tyle za człowieka, co za pożyteczny mebel domowy. Właściwie nie zauważano jej istnienia, jeśli akurat nie potrzebowano jej usług. A gdy przestała być potrzebna, żegnano się z nią bez żalu. Czasami, w niektórych rodzinach, bywała “niania wielopokoleniowa”, ale choć mogła mieć złudzenie, że jej pozycja jest dzięki temu wyższa, wcale tak nie było. Za lada pretekstem mogła zostać wydalona ze służby i liczba lat, które poświęciła na wychowanie cudzych dzieci, nie miała żadnego znaczenia. Pierwszą kobietą w literaturze, która w tej roli wzniosła się ponad poziom źle opłacanej niewolnicy, była niewątpliwie Mary Poppins. Książki o tej nietypowej niani wyprzedziły seriale typu “Pomoc domowa” i filmy takie jak “Niania McPhee” (który zresztą jest ordynarną zrzynką właśnie z “Mary Poppins”). Już od kilku pokoleń książki Pameli Lyndon Travers stanowią obowiązkową lekturę niedorosłych dziewczynek. Lekturę bardzo chętnie czytaną, dodajmy. Bo kto by nie lubił tajemniczej, obdarzonej cudownymi zdolnościami panny Poppins? Cóż, szczerze mówiąc – ja. Uwielbiając książki o jej poczynaniach, samej Mary nie cierpiałam serdecznie. I nie bez powodu.
Państwo Banks mieszkają przy ulicy Czereśniowej 17 w Londynie, w podniszczonym, lecz starannie utrzymanym domu. Stanowią dość typowe, średniozamożne małżeństwo epoki wiktoriańskiej, usiłujące sprawiać wrażenie, że stać je na wszystko. Tymczasem wcale nie jest im łatwo, szczególnie że żadna niania jak dotąd nie zdołała wytrzymać przy czwórce ich rozbrykanych dzieci – Janeczki, Michasia oraz małych bliźniąt, Jasia i Basi. W krytycznej chwili, gdy pani Banks nie jest już w stanie opanować chaosu, w salonie domu przy Czereśniowej pojawia się niezwykła osoba. Oschła, nieładna i niemiła dama w nieokreślonym wieku doskonale wie, jakich słów użyć, by przyjęto ją do pracy mimo braku jakichkolwiek referencji. Zresztą w ogóle umie wymóc posłuch zawsze i wszędzie. Od razu zaprowadza porządek w pokoju dziecinnym, a potomstwo państwa Banks przekonuje się, że ich nowa niania jest kimś zupełnie innym, niż oczekiwali…
Mary Poppins różni się w sposób zdecydowany od innych obdarzonych czarodziejskimi zdolnościami bohaterek książek dla dzieci, głównie eterycznych wróżek. Sądząc z opisu jest raczej nieładna – ostry i zadarty nos, przylizane włosy, małe, okrągłe i nieco wytrzeszczone oczka, wielkie ręce i nogi – o, to raczej nie brzmi jak ideał urody. Ma też brzydki zwyczaj mocnego pociągania tym ostrym nosem, co raczej nie dodaje jej uroku. Mimo to Mary jest wysokiego mniemania o swym wyglądzie i uważa się za wzór doskonałości. Jej zarozumiałość przyprawia o mdłości, a do tego jest bardzo nieprzyjemna w obejściu. Praktycznie w ogóle się nie uśmiecha. Dla zwykłych ludzkich istot jest bardzo nieuprzejma, co z niewiadomego dla postronnych powodu zawsze uchodzi jej to na sucho. Sztywna, apodyktyczna, sarkastyczna, arogancka i pozbawiona choćby odrobiny ciepła wydaje się ostatnią osobą, którą chciałoby się widzieć w pobliżu swoich dzieci. Jednak to za jej pośrednictwem zaniedbywane przez rodziców dzieci poznają bajkowe światy i uczą się prostych, życiowych prawd. Mary nie waha się przed udzielaniem im ostrych lekcji. Uczy je doceniania tego, co mają, szacunku dla ludzi i zwierząt, uzmysławia szkodliwość egoizmu, czy zgubne efekty braku tolerancji. Dzięki niej skłócone dotychczas, samolubne maluchy stają się skonsolidowanym, zgodnym, kochającym się rodzeństwem.
W tle opowieści widzimy rodzinę, jakich wtedy było bardzo wiele. Zahukaną matkę, potulną wobec męża, którego szczerze kocha i trochę się boi. Dziecinną, i bezradną w zetknięciu ze światem, praktycznie ubezwłasnowolnioną przez brak jakichkolwiek własnych funduszy. Mamy też cierpiącą na wieczny katar służącą Helenkę, która w oczach domowników w ogóle się nie liczy i której dzieci nie znoszą. Leciwą kucharkę Jakubową i leniwego chłopaka do posług, Maciusia. Pana domu, który z grobową miną liczy każdego pensa i jest zdania, że wszystko na świecie sprzysięgło się przeciw niemu, łącznie z jego własną rodziną, dla której zaharowuje się na śmierć. Posuwa się nawet do tego, że czyni żonie gorzkie wyrzuty z powodu narodzin ich piątego dziecka (to wszak kolejne wydatki!), choć przecież przyszło ono na świat nie bez jego chętnego udziału. Swoją drogą, co za zabawny purytanizm… W rodzinie zjawia się noworodek, ale autorka wcześniej nie wspomina ani słowem, jakoby pani Banks była w ciąży. W książce dla dzieci nie mogło być podobnych “nieprzyzwoitości”.
Pan Banks jest urzędnikiem i musi zarobić na dom, co wiąże się rzeczywiście z poważnymi trudnościami. Należałoby spytać, po kie licho w takim razie utrzymuje trójkę służących – z nianią czwórkę? Jego tyranizowana żona naprawdę mogła by zająć czymkolwiek poza byciem wiecznie nieszczęśliwą. Choćby wychowywaniem dzieci, skoro Jakubowa gotuje, Helenka sprząta, Maciuś biega na posyłki i zajmuje się ogrodem, a mąż na to wszystko zarabia. Cóż więc robi pani Banks całymi dniami, poza zamartwianiem się o swoją urodę i o to “co ludzie powiedzą”? Chociaż trudno nie współczuć tej biednej istocie, wzbudza ona też sporą irytację przez swą postawę wobec życia, nie mniejszą niż jej mąż przez wieczne malkontenctwo.
Dla nich wszystkich Mary, choć przecież wybitnie niemiła, staje się wybawieniem. To ona uczy ich, jak wiele w istocie mają i jak bardzo są szczęśliwi. Nawet biedna Helenka znajduje za jej niewidzialną pomocą adoratora, miejscowego policjanta, który jest dla niej nadzieją na poprawę losu. Reasumując, nie można odmówić Mary dobrego wpływu na otoczenie. Mimo to naprawdę trudno ją polubić, przynajmniej dla mnie okazało się to niemożliwe. Ta latająca na parasolce czarodziejka z dywanikową torbą jest kwintesencją tego, czego w ludziach nie znoszę. Czytając zawsze miałam przed oczami najbardziej nielubianą przeze mnie nauczycielkę z podstawowej szkoły i osobiście wolałabym nie znaleźć się pod jej opieką. Choćby nie wiem jak magiczną.
Na podstawie książek powstały dotąd trzy pełnometrażowe filmy. Pierwszy, z Julie Andrews, doprowadził samą autorkę do takiej pasji, że zabroniła dalszego wykorzystywania swych utworów na ekranie. Zresztą trudno się dziwić, film bowiem kompletnie wypaczył postać niezwykłej niani, spłycił ją i przesłodził. I mimo dobrej muzyki oraz wspaniałej obsady, mimo wielu otrzymanych nagród, okazał się po latach zwyczajnie nudny. Cóż, niektóre filmy się starzeją. Później powstał jeszcze jeden film z Mary jako bohaterką, ale jest zapomniany do tego stopnia, że nie udało mi się znaleźć o nim wzmianki w sieci. Wiem o jego istnieniu tylko dlatego, że widziałam go jako nastolatka. Pewnie był zupełnie nieudany. Może dlatego, wiele lat po śmierci Pameli Travers, postanowiono stworzyć nieco uwspółcześnioną – pod względem wyrazu – wersję. Całkiem współczesnej nikt na razie nie stworzył. Czasy się zmieniły, nianie i ich rola też.
W 2014 powstał krótkometrażowy obraz “Mary Poppins quits” z Kirsten Bell, lekki, komediowy klip, właściwie nawet nie film, a impresja mająca chyba na celu wybadanie gruntu. Potem zadania przypomnienia ludziom kultowej niani podjęła się wytwórnia Disneya, tworząc film “Mary Poppins wraca“, który trafił w tym roku na wielki ekran. Powstaje jednak zasadnicze pytanie, po co? Czego dziś może nas nauczyć Mary Poppins? Podobne pytanie musiało nasunąć się scenarzystom, bo zrezygnowali z wykorzystania któregoś z wątków książki. Akcję osadzili “dwadzieścia lat później”, gdy Michaś Banks ma już własne dzieci, i… No właśnie. Nie, nie będzie spojlerów. Każdy musi sam wyrobić sobie opinię.
Jeśli wolno mi wyrazić własną opinię, raczej widziałabym temat Mary Poppins w serialu. I to możliwie wiernym oryginałowi. Takim, w którym Mary będzie taka, jaką stworzyła ją autorka. Bo choć bardzo lubię Julie Andrews, pasowała mi do roli srogiej niani jak przysłowiowa pięść do nosa. To samo dotyczy pozostałych filmowych odtwórczyń, nawet tej najnowszej. One wszystkie są po prostu za ładne. Były oczywiście i teatralne – wiele sztuk powstało na podstawie książek – i, o ile mi wiadomo, w teatrze jakoś lepiej dobierano aktorki do tej roli. Może dlatego, że teatr jest w swym założeniu “prawdziwszy” niż filmy, bardziej zbliżony do życia. i bardziej też dba o realia przedstawione w pierwowzorach sztuk. Czy mimo to obejrzę “Mary Poppins wraca”? O, na pewno. Może znajdę w tym filmie choć dalekie echo dzieciństwa.
Autor: Eviva
Brak komentarzy